Niebieskie ptaki Cz. II
Dalej akcja potoczyła się wartko jak w
kalejdoskopie, chociaż nie zupełnie tak, jak zakładał artystyczny projekt.
Wieść o szkarłatnych budkach lęgowych potoczyła się przez miasteczko, z ust do
ucha, z ucha do ust. Ludzie liczniej jak zazwyczaj spacerowali po śródmiejskim
skwerze podglądając ze wszystkich stron owe ptasie domki z nadzieją, na znalezienie jakiegoś racjonalnego
wytłumaczenia dla tego niecodziennego zjawiska. Nie znajdując żadnego
praktycznego sensu w tej dziwnej ekspozycji odchodzili ze wzruszeniem ramion.
Nie dotyczyło to meneli, którzy uznając skwer za przynależne im siedlisko nie
ukrywali swego oburzenia na burmistrza, który nie dość, że bez żadnych
konsultacji zakłócił im życiową przestrzeń, to jeszcze zmarnował miejskie
pieniądze, co mogłyby być przeznaczone na większe zapomogi. Wprawdzie dobrze
poinformowani, postronni obserwatorzy
tłumaczyli rozeźlonym beneficjentom Pomocy Społecznej, że eksperyment z
instalacją ślepych domków ptasich został sfinansowany ze środków unijnych. To
jednak nie studziło rozpalonych głów zasobnych w wiedzę o unijnym
dofinansowaniu inwestycji samorządowych. Jasnym jak słońce warunkiem pozyskania
euro z Brukseli było zaangażowanie pieniędzy z miejskiej kasy. Oni to
wiedzieli. Wczesnym popołudniem gniewny
nastrój żulii zaczynał osiągać stan wrzenia. Menelska brać oczekiwała jakiejś
konkretnej decyzji od Pychola, który z racji fizycznej krzepy i wrodzonej
agresywności był niekwestionowanym szeryfem miejskiej, szemranej subkultury. –
Co robimy Pychol? – dało się usłyszeć z tumultu na skwerze. Według mnie trzeba
iść nabluzgać burmistrzowi – odpowiedział watażka. Tyle, że zegar na kościelnej
wieży czwartą już pokazuje. Dziś za późno, ale jutro zrobimy niezłą drakę –
dodał.
Następnego dnia tępy kac studził menelom wczorajszy
zapał. Wisząca nad miasteczkiem awantura opadła jak woda wezbrana na chwilę po
wiosennej burzy. Życie wracało powoli na utarte tory. Pozostało jeszcze
pozdejmować z wypielęgnowanych drzew nieszczęsne budki, żeby przywrócić ludziom należny im dobrostan. Tak się
niestety nie stało, a to z powodu wdrożenia drugiego etapu artystycznego drażnienia
jaźni potencjalnych konsumentów kultury z wyższej półki. Otóż to. Jeszcze nie
przestała czynić społeczny zamęt wizualna ekspozycja, a już zaczynała działać
powiązana z nią audioprowokacja. W pewnym momencie spostrzegawczy Framer
usłyszał w koronach drzew dziwny dźwięk. Niby to krakanie wrony, ale podszyte
jakimś podszeptem. – Chłopaki, w tych budkach coś siedzi i skrzeczy – zawołał
nie na żarty wystraszony. – We łbie ci chyba skrzeczy – zrugał go kumpel. Już
miał szturchnąć lebiegę, kiedy sam usłyszał nad głową jakieś chrobotanie. Po
nim podobne dźwięki usłyszeli inni. Jakieś czary czy co? – pytali jeden
drugiego. Nie byli jednak pewni, czy aby te pohukiwania, szepty i kwiczenie nie
były wytworem ich wyobraźni wzmocnionej trunkami nabytymi po odebraniu z Urzędu
kolejnej transzy należnych im świadczeń. Dopiero skracający sobie drogę przez
skwer klienci jednego z dyskontów upewnili ich, że jednak nie stali się
ofiarami zbiorowej halucynacji. W centrum miasteczka zalęgły się, w biały dzień
jakieś niewidzialne demony. Wytrącona z tołku patologiczna brać potulnie
usiadła na ławkach, i wtedy o dziwo szmery i trzaski ponad ich głowami najpierw
przycichły, a potem całkiem umilkły. Słychać było tylko ćwierkanie wróbli, co
jeszcze pogłębiło konsternację tubylców. W tej małomiasteczkowej ciszy
zabrzmiał głos Framera. – Chłopaki, może lepiej rozejdźmy się do domów?
Niektórzy, co bardziej lękliwi posłuchali. Opuściwszy stylowe siedziska ruszyli
każdy w swoją stronę. Daleko nie uszli. Każdego uchodzącego żegnały chrapliwe
dźwięki. Kiedy absztyfikant przybliżał się do jakiegoś miejsca w jego głowie
budził się poszum, z kolejnym krokiem
zmieniający się w ironiczny chichot, potem w ponury bełkot. Idąc dalej
delikwent wkraczał w strefę ciszy, ale nie na długo, bo za kolejnym drzewem
witał go jakiś jęk powoli przechodzący w jazgot godny polityka dobrej zmiany.
Tego już było parkowym suwerenom zbyt wiele.
Zaczęli się burzyć przeciw, ale nie bardzo wiedzieli przeciw komu. Od czego
jest jednak przywódca. W centrum akcji wkroczył wkurzony Pychol. Wskoczył na
ławkę i zawołał. – Panowie, przejrzałem właśnie tę grę. To wredne działanie
burmistrza, który chce nas w ten sposób wypieprzyć z naszego siedziska, które
się nam należy jak psu zupa. Nie możemy na to pozwolić – krzyczał, a coraz
głośniej wtórowały mu głosy meneli, którzy nagle nabrali takiej odwagi, że
dużej wielkości draka wisiała w smętnym powietrzu..
- To może chodźmy do Urzędu zaprotestować
przeciw dyskryminacji obywateli miasta – nieśmiało zaproponował Framer.
- Takie tam – wrzasnął Pychol. Nie będziemy
słuchać kolejnej ściemy. Teraz potrzeba radykalnych rozwiązań – pieklił się
wódz.
- T co mamy zrobić? – padły zewsząd pytania.
- Jak to co? Trzeba burmistrzowi dopie…lić –
krzyknął Pychol i próbował rozerwać ławkę w celu pozyskania broni stosownej dla
poskromienia marnotrawnego ojca miasta. Solidne siedzisko stawiało jednak mocny opór, więc dał spokój i wyrwał palik
ochraniający niedawno posadzone drzewko. Patologiczna brać poszła jego śladem i
jęła rwać owe paliki, a nawet łamać drzewka szykując się do szturmu na Urząd
Miejski.
Aspirant Kozak był wściekły. W zaciszu
miejskiego komisariatu od rana rżnęli w karty. Na przemian w oczko i pokera.
Tego dnia karta mu nie szła i sporo już przegrał. Walnął ze złości kartami o
biurko i spojrzał na monitoring, To co zobaczył już całkiem go rozwścieczyło.
- Chłopaki patrzcie co te chu…e robią w na
centralnym skwerze – zwrócił się do czterech podległych mu policjantów.
- O qrwa – wołali jeden po drugim
funkcjonariusze.
Po chwili we czterech siedzieli już w
policyjnej suce. Na komendzie zostawili tylko dyżurnego i porzuconą talię kart.
Radiowóz błyskawicznie pojawił się obok miejsca chuligańskiej rozróby.
Wyskoczyli z niego nabuzowani złością funkcjonariusze.
- Chłopaki, psy idą na nas – wrzasnął jeden z
meneli.
- Nikt ich tu nie zapraszał – syknął przez zęby
Pychol i rzucił kijem do nadbiegającego policjanta. Funkcjonariusze zatrzymali
się, a nawet nieco się cofnęli. Ponieśli do góry długie, białe pałki i rzucili
się do ataku na przygotowaną do stawienia oporu żulię. Pokaz policyjnej siły
okazała się skuteczny. Jako pierwszy dał dyla Pychol. W ślad za nim w popłochu rozpierzchli się pozostali. Łobuzom udało się
zbiec, po tym jak przemieszali się z
grupą pasażerów wysiadających z autobusu. Framer nie uciekał, bo nie poczuwał
się do winy. Po skutecznej rejteradzie agresywnych prowodyrów policjanci z
konieczności pochwycili lebiegę. Skuli mu ręce kajdankami, Do rzuconego na
trawnik niedojdy przystąpił szef patrolu i jął go razić nowiutkim paralizatorem.
Z bezpiecznej odległości przyglądała się tej zaimprowizowanej egzekucji wyciszona gromada
gapiów. A wysoko gdzieś, w koronach parkowych
drzew, niczym modernistyczna prowokacja, błądziły przeciągłe jęki i chrapliwe
wrzaski katowanego człowieka.


Komentarze (0):
Prześlij komentarz
Subskrybuj Komentarze do posta [Atom]
<< Strona główna