Gry zespołowe
Symbolika złotej, polskiej jesieni wzbogaciła się w tym roku
o złoty medal naszych siatkarzy. Po czterdziestu latach od sukcesów chłopców
legendarnego Huberta Wagnera Polacy znów zostali mistrzami świata w piłce
siatkowej, detronizując faworyzowanych Brazylijczyków, po uprzednim
rozprawieniu się z groźnymi drużynami naszych potężnych sąsiadów: Rosji i
Niemiec. Oby ta przewaga, lub choćby równowaga we wzajemnych stosunkach z nimi
zaczęła się przejawiać również na innych polach rywalizacji, a szczególnie w
gospodarce i obronności. Daleko jeszcze nam do tego, o ile w ogóle jest to
możliwe. Nie mniej jednak jest to namacalny dowód, że Polacy potrafią, jeśli
tylko zdecydują się na grę zespołową. O taką grę we wspólnym interesie jest
jednak szczególnie trudno w naszym kraju, odkąd między Odrą i Wisłą zapanował
skrajny indywidualizm, objawiający się nieustającym parciem obywateli na
wszystkie, dość dziurawe furtki prowadzące do wspólnej kasy.
Z czasów, kiedy Polakom się nie przelewało pozostało nam porzekadło.
– Zbyt wiele dwa grzybki w barszcz. Dlatego wielki sportowy sukces prowadzonych
przez francuskiego trenera Stefana Antigę siatkarzy przyćmił nieco o wiele
większy sukces polityczny Donalda Tuska, który z prowincjonalnego, niestety
fotela premiera polskiego rządu powędrował do Brukseli, na prestiżowe stanowisko Przewodniczącego Rady
Europejskiej, a tam trywialnie mówiąc może być graczem czołowej drużyny
Zachodniego Świata, trzymającej palce na przyciskach, sterujących współczesnymi
losami populacji naszego globu. Dla naszego kraju wegetującego przez stulecia
na obrzeżach zachodniej cywilizacji jest to nie tylko największy po wyborze
Karola Wojtyły na Stolicę Piotrową sukces werbalny, ale też rodzaj przepustki
do grupy społeczeństw, znajdujących się w czołówce postępu cywilizacyjnego.
Co do tej ostatniej tezy należy jednak zachować duży dystans
ze względu siłę i spoistość krajowego bloku konserwatywnego, którego gra
zespołowa polega na narzuceniu całemu społeczeństwu prymatu prawa boskiego, nad
prawem stanowionym przez organy państwa obywatelskiego. Nie byłoby w tym nic
dziwnego, gdyby takie, jednolite prawo boskie istniało. Sęk w tym, że każda z
wielkich religii narzuca inne, często sprzeczne normy postępowania skupionym
przy sobie wyznawcom. Historia jednak uczy, że do rzadkości można zaliczyć
religijne inspiracje, napędzające cywilizacyjny marsz ludzkości, więc gdyby nie
łamano religijnych reguł i zakazów, to populacja naszej planety zapewne nie
wydobyłaby się dotąd z mroków Średniowiecza. Nie powinno się jednak
dyskredytować misji Kościoła, głoszącego prawdy niesłychanie pożyteczne dla
utrzymania ładu moralnego w społeczeństwie. Rzecz jednak w tym, żeby
ewangelizacja była prowadzona poprzez nieustające nauczanie prawd wiary i przekonywanie
wiernych do przestrzegania religijnych norm, a wszystko to było poparte dobrym
przykładem płynącym ze strony duchowieństwa. Z tym jednak o wiele gorzej, więc
trzon polskiego Episkopatu stawia wyraźnie na ewangelizację siłową.
Przejawia się to w totalnej krytyce tych działań państwa,
które są nie po myśli Kościoła, głoszonej podczas nabożeństw i uroczystości
religijnych, oraz w inicjatywach
legislacyjnych zgłaszanych przez partie polityczne działające zgodnie linią
ideową Episkopatu. Zmierzają one do stanowienia prawa państwowego,
wymuszającego pod groźbą sankcji przestrzeganie przez wszystkich obywateli norm
religijnych, niezależnie ich światopoglądu. Odrębność państwa i Kościoła staje
się fikcją po wypowiedzi arcybiskupa Gądeckiego, porównującej państwo do ciała,
a Kościół do duszy, która z istoty rzeczy ma kierować poczynaniami tego ciała. Przypomina
to jako żywo peerelowską doktrynę Edwarda Gierka o kierowniczej roli partii. Tę
władczą wobec społeczeństwa rolę usiłuje dziś przejąć Episkopat, ustawiając
duchowy nadzór nad całością życia społecznego. Ramieniem do sprawowania tej
zwierzchności ma być tak zwana klauzula sumienia, która w imię religijnych
zasad pozwala funkcjonariuszom państwowym łamać ustanowione przez państwo
prawa. Wymownym tego przykładem była afera wokół profesora Chazana, który
własne przekonania postawił ponad obowiązki urzędnika zatrudnionego przez
państwo za państwowe pieniądze.
W walkach o władzę toczonych od lat przez główne frakcje
skupione wokół czołowych postsolidarnościowych kombatantów, szala zaczęła się ostatnio przechylać na
korzyść bliższego prawej krawędzi sceny politycznej Prawa Sprawiedliwości, wzmocnionego przygarnięciem politycznego
drobiazgu spod sztandarów Ziobry i Gowina. Targana aferą podsłuchową Platforma
mocno osłabła, oddając przeciwnikom wyraźne
przewodnictwo w sondażach. Jarosław Kaczyński czuł już się prawie premierem.
Już był w ogródku, już witał się z gąską/czytaj władzą/ - jakby to ujął ów
bajkopisarz, a tu jak diabeł z pudełka wyskoczył Tusk w uniformie Przewodniczącego
Rady Europejskiej. No i masz babo placek – całą destrukcyjną robotę PIS-u
diabli wzięli. Rzucili się, więc politycy i publicyści zajmujący sektor na
prawo od Platformy, do pomniejszania rangi nowego unijnego dostojnika, zdyskredytując sukces Tuska, który według
nich był najgorszym premierem od czasów Rakowskiego. Najgorszy premier stanął
na czele Unii Europejskiej – jak to wytłumaczyć zdumionemu elektoratowi. Taki
wstyd i kolejny dowód na to, że pozytywny wynik w negatywnej grze zespołowej, może zostać zniweczony poprzez zrządzenie
losu, płatającego niekiedy złośliwe figle zbyt pewnym siebie graczom.
Jeden przeciw wszystkim. Wszyscy przeciw jednemu. Na piętrze
polityki, wysoko ponad krajowym podwórkiem toczy się gra o niezagospodarowaną
jeszcze resztówkę po upadłym Związku Radzieckim. Prezydent Federacji Rosyjskiej
Władimir Putin, bazując na miliardach euro za sprzedane Europie surowce energetyczne,
pracowicie odbudowuje tamto imperium. Wzmocniony finansowo, raz po raz szarpie
propagandowo i militarnie słabszych sąsiadów. To brudna gra opłacana bólem,
krwią i ludzkimi łzami. Jakby nie dość było traumy, syconych wciąż nienawiścią
przez moskiewską machinę propagandową ludzi, poniewieranych i zabijanych, to na
rozkaz Kremla, wyposażono rosyjskich najemników w broń zdolną niszczyć wysoko
lecące pasażerskie samoloty. Dokonano potwornej zbrodni zabijając znienacka
blisko trzystu niewinnych, ufnych w swoje bezpieczeństwo mężczyzn, kobiet i
dzieci. Przywódcy krajów wolnego świata, wprawdzie wolno i z oporami, ale
jednak zdołali zmobilizować się do wspólnego działania, nakładając na Rosję
sankcje i udzielając Ukrainie dyplomatycznego wsparcia. Dali tym samym znak, że
warunkach światowego chaosu możliwe jest przezwyciężenie sprzecznych niekiedy
interesów i zbudowanie kompromisu, tworzącego fundament dla zespołowego
działania. Szkoda jednak, że brak jest międzynarodowej, jednoznacznej oceny
Władymira Putina, jako człowieka odpowiedzialnego za rozpętanie i podsycanie
krwawej rebelii, a co za tym idzie, za śmierć tysięcy ludzi. Ta
wstrzemięźliwość ma zapewne źródło w obawach o nieobliczalność tego ulegającego
silnym emocjom człowieka, trzymającego palec na przycisku jądrowej Apokalipsy.
W doniesieniach światowych mediów jedna zbrodnia wypiera
inną, a obrazki z kolejnych, krwawych konfliktów zmieniają się jak w
kalejdoskopie. Wśród nich od lat czołowe miejsce zajmuje islamski terroryzm.
Według nieżyjącej już wybitnej, włoskiej dziennikarki Oriany Fallacii jego
źródła należy szukać w Koranie, dyskryminującym kobiety, wzywającym do świętej
wojny przeciw niewiernym i narzucającym społeczeństwom barbarzyńskie prawo
szariatu. Wprawdzie skłonność do czynienia zła zapisana jest w genach człowieka
i bez islamu także zbrojne bandy zbierałyby swoje okrutne żniwo. Nie sposób
jednak zaprzeczyć, że islam ze względu na swój światowy zasięg i setki milionów,
trzymanych w ryzach religijnej dyscypliny
wyznawców, jest obok imperialnej, nacjonalistycznej Rosji największym
zagrożeniem dla dalszego istnienia i rozwoju zachodniej cywilizacji. Ze względu
na pozyskanie lub choćby neutralizację umiarkowanych wyznawców Allacha w walce
z groźną, gotową na wszystko islamską ekstremą konieczna jest więc
powściągliwość Zachodu w krytyce prymitywnego prawa, ogłoszonego niegdyś przez
proroka Mahometa i spisanego w świętej księdze, której treść od wieków budzi
grozę racjonalnie myślących ludzi. Musi, więc budzić szacunek skuteczne
działanie amerykańskiego prezydenta, który potrafił stworzyć islamską koalicję
walczącą z barbarzyńskim „Państwem Islamskim”, terroryzującym cywilną ludność
Syrii i Iraku. To kolejny przykład skuteczności zespołowego działania.
Chcesz żyć w pokoju szykuj się do wojny. Opozycja wyniesiona
do władzy przez zwycięską „Solidarność”, upojona sukcesem i upadkiem Związku
Radzieckiego ogłosiła, że Polsce nikt już militarnie nie zagraża. Towarzyszyła
temu beztroska wobec upadającego sektora wojskowo- przemysłowego, drastyczne
zmniejszenie wielkości armii, obniżenie dyscypliny i za tym idzie upadek morale
żołnierzy. Zanim doszło do opamiętania polska armia prawie całkowicie straciła
zdolność bojową, a przemysł zbrojeniowy popadł w marazm i chylił się już do
całkowitego upadku. Zapomniano o starej prawdzie, że nasz kraj od zawsze był
głównym polem bitew w Europie. Usunięcie z kraju wojsk radzieckich i wstąpienie
do NATO poprawiło niewątpliwie poziom bezpieczeństwa naszego kraju. Niestety to
zbyt mało. Historia uczy, że silnych, gotowych do wypełnienia swoich zobowiązań
sojuszników może mieć tylko silne państwo, posiadające nowoczesną, zdolną do
odstraszenia potencjalnego napastnika armię. W ostatniej dekadzie rząd podjął
działania w tym kierunku, jednak są one dalece niewystarczające. Poprzednia
dekada, w której powinny zostać stworzone podwaliny armii, zdolnej do osiągnięcia
poziomu, zbliżonego do sił zbrojnych, znajdującego się w podobnej sytuacji
geopolitycznej państwa Izrael i która mogłaby sprostać narastającym z roku na rok
zagrożeniom została stracona. To duży dyskomfort, tym bardziej, że rozwój
zaniedbanego okrutnie kompleksu wojskowo-przemysłowego mógł wynieść naszą
peryferyjną gospodarkę do rangi wschodzącej, innowacyjnej potęgi europejskiej.
Niestety w ferworze zindywidualizowanego wyścigu szczurów zabrakło zachęty i
poparcia dla zespołowego działania.
Ku utrapieniu prezesa PIS-u Donald Tusk niespodziewanie
zniknął z krajowego, politycznego firmamentu. Wina Tuska była przecież żelaznym
argumentem w opozycyjnej grze Jarosława Kaczyńskiego. Dezorientacja głównego
oponenta Platformy nie trwała jednak długo, bo prezes PIS- u natychmiast
zaatakował tworzący się dopiero rząd Ewy Kopacz, jako zespól ludzi
skompromitowanych i zużytych. Może nie całkiem bez racji, lecz też nie potrafił
przeciwstawić mu gabinetu cieni, złożonego z ludzi młodych, zdolnych, budzących
zaufanie. W jego ekipie dominują wojownicy, wyglądający już na weteranów
starego portfela, a on sam też czas politycznej świetności ma dawno za sobą. Platforma
nie byłaby sobą, gdyby nie zanotowała kolejnej wtopy. Ustępujący premier
nagrodził swojego wieloletniego doradcę Igora Ostapowicza fotelem w Orlenie, z
uposażeniem 2 milionów złotych rocznie, a niedoinwestowania, utykająca kolej
nagrodziła odchodzącą do rządu panią Wasiak półmilionową odprawą. Te potknięcia
rządzącej ekipy ponownie zwróciły uwagę na galopującą rozpiętość dochodów
pomiędzy beneficjentami odrodzonego kapitalizmu, a światem pracy zarabiającym
na śmieciowych umowach 1500 złotych miesięcznie. Boleśnie też ubodła
szeregowych emerytów, którym łaska pańska przyznała od marca przyszłego roku po
trzydzieści złotych podwyżki. Uprzywilejowana góra zdaje się nie pamiętać, że
nierówności społeczne rujnują chęć dołów do zespołowego działania, a bez tego
panujący system może nie wytrzymać skutków nieuniknionego z czasem, społecznego
buntu.


Komentarze (0):
Prześlij komentarz
Subskrybuj Komentarze do posta [Atom]
<< Strona główna