Moc truchleje
Anioły jeszcze wtedy latały po niebie, ale pierwszy
radziecki sputnik, od 4 października biegający po ziemskiej orbicie zapowiadał
rychłe zastąpienie lustratorów niebieskich, przez nową generację obserwatorów
życia na ziemi, tym razem w postaci statków kosmicznych, stworzonych przez
naukowo-techniczny potencjał ludzki. Przepędzenie z przestrzeni kosmicznej
anielskich zastępów oznaczało wielki krok na drodze do zwycięstwa ateizmu, nad
religią zdefiniowaną przez klasyka komunizmu, jako opium dla mas.
Na razie jednak mało,
kto wierzył w orbitujące, radzieckie sputniki a mało, kto nie wierzył w Anioły
Pańskie. Nie szkodzi, że były niewidzialne tak samo jak pierwsze satelity, bo
ich obecność w życiu ludzkim odczuwało się na każdym kroku i nic nie mogło stać
się bez ich udziału. Nie było, więc możliwości, żeby rocznica Bożego Narodzenia
mogła się obyć bez anielskiej asysty. Te szlachetne byty astralne musiały się
cieszyć na widok mieszkańców Woli, idących po śniegu przez ciemność grudniowej
nocy. Wszystkie wydeptane w śniegu za dnia ścieżki, służyły teraz ludziom
idącym tylko w jednym kierunku. W stronę kościoła nazywanego jeszcze z
przyzwyczajenia kaplicą, choć osiem lat minęło od ustanowienia tutaj nowej
parafii.
Największy ruch panował na ulicy Wesołej, gdzie zbiegały się
drogi parafian z Folwarku, Krężnej i Wygody. Z tego miejsca odległość do
świątyni mieściła się w zasięgu rzutu kamieniem. Tuż przed północą w kościele
panował taki ścisk, że mury omal nie popękały w wapiennych spoinach. Nie było
tu klasycznych kościelnych ław. Nieliczne ławki stały pod ścianami, a zasiadali
na nich staruszkowie, którzy ryzykując zasłabnięciem wybrali się jak za młodych
lat na tradycyjną, nocną pasterkę. W innych okolicznościach te same ławki
pospinane specjalnymi haczykami tworzyły konstrukcję, która okryta dywanem
pełniła rolę katafalku
. Półmrok schodził w dół od wypukłego sklepienia na ludzką
ciżbę, oczekującą na początek uroczystości. Kult tego miejsca skutecznie tłumił
ochotę do rozmów. W tym wielkim oczekiwaniu słychać było, choć rzadko ciche
odgłosy wycierania zakatarzonych nosów, jakiś stłumiony kaszel, szmery
ocierających się o siebie ubrań i odgłosy przestępowania z nogi na nogę. Czasem
zaskrzypiała deska w podłodze. Drewniana ciepła podłoga chroniła nogi przed
przemarznięciem, o jakie łatwo było w świątyniach z zimnymi, kamiennymi
posadzkami. Bliżej ołtarza po prawej stronie nawy zgromadziły się kobiety.
Wzdłuż lewej ściany i pod chórem na tyłach kościoła dominowali mężczyźni, jakby
się chcieli ukryć przed surowym, czujnym okiem księdza Jana Brachowskiego.
Blisko prezbiterium
zajmowały miejsce dzieci może, dlatego, że czyste sumienia pozwalały im patrzeć
prosto w oczy proboszczowi. Jak okiem sięgnąć stali parafianie w wielkiej
zgodzie, ramię w ramię, głowa przy głowie. Gdyby Anioł Pański naprawdę
lustrował tłum wiernych w kościele bez trudu dostrzegłby całe wolskie klany:
Banaszczyków, Gąsiorów, Ogrodniczaków, Kuciapów, Alberciaków, Kazubów, Motyków,
Mielczarków, Grzączkowskich, Błaszczyków. Blaźniaków, Szczepaników,
Ałaszewskich, Lalków, Merków, Musiałów, Krakowiaków. Obok siebie stali ojcowie
i dzieci, dziadkowie i wnuki, matki i córki, babcie i wnuczki.
Charakterystycznym
wyglądem wyróżniali się z tłumu: wzrostem Wacek Warchoł pilot szybowcowy,
pokaźną łysiną Szulc Wojciech z Bałut, a szykiem i elegancją Kasia
Mielczarkowa. Wszyscy razem i każdy z osobna czekali niecierpliwie na dzwonek
oznajmiający początek nabożeństwa. Zanim to nastąpiło wyszedł z zakrystii
kościelny Adam Kowalski z wystudiowanym, uduchowionym wyrazem twarzy i przy
pomocy knota osadzonego na końcu długiego kija przeniósł płomień na knoty
świec, osadzonych w ozdobnych lichtarzach, wysoko tuż pod obrazem Serca
Jezusowego. Światło świec zamigotało przed postacią Chrystusa z gorejącym
sercem. Chwilę później za naciśnięciem
pstryczka elektryczka z dwóch żyrandoli, zawieszonych pod sklepieniem spadła
jasność na głowy wiernych.
Przez tłum przebiegł
jakiś podobny do elektrycznego impuls, ale zamarł natychmiast równo z
przenikliwym głosem srebrzystych dzwonków sygnaturki, zawieszonej przy drzwiach
do zakrystii. Z tych otwartych drzwi wyłonił się najpierw nieduży chłopiec w
białej komży, ozdobionej czerwoną pelerynką. Za nim szli inni kolejno według
wzrostu, a na końcu najstarsi wiekiem i rangą ministranci: Stasiek Kowalski i
Zdzisiek Sobala, obaj z Bałut, obaj w zielonych pelerynkach. Tuż za nimi szedł
dostojnie ubrany w białą nieskazitelnie odprasowaną albę i jasny zdobiony
złotym haftem ornat, ksiądz Jan Brachowski z kielichem liturgicznym w dłoniach
opartych na piersiach.
Kapłan zajął miejsce
naprzeciw tabernakulum, mając po obu stronach ministrantów z wypisanym na
twarzach wzruszeniem, wywołanym powagą i doniosłością rozpoczynającej się
liturgii. Ksiądz zgiął kolana nad pierwszym stopniem schodków, wiodących do
ołtarza, a razem z nim służący do mszy ministranci. Zanim jednak dokładnie
oparli kolana na wzorzystym, czerwonym dywanie zadrżały mury kościoła i
wypełnił go rozdzierający, metaliczny głos trąb, wyrzucony z blaszanych wnętrz
lśniących polerowanym mosiądzem trąbek, altów, puzonów, waltorni i ogromnych
basów, podrasowany dodatkowo świdrującym piskiem klarnetów. – Bóg się rodzi.
Moc truchleje. – Zabrzmiała z wielką mocą wysoko na galerii chóru orkiestra
dęta, a ludziom zabiły mocniej serca i ciarki przeszły po plecach. Nikt z
obecnych w świątyni nie wątpił w tej podniosłej chwili , że Chrystus narodził
się naprawdę, nie tylko przed dwoma tysiącami lat w dalekim Betlejem, ale tu i
teraz w ich świadomości..
Tym skromnym tekstem z mojej książki "Odłamki czasu" chciałbym na czas Świąt Bożego Narodzenia odejść od polityki i skierować myśli ku ważniejszym, bardziej wzniosłym sprawom. Przy tej okazji składam wszystkim moim Czytelnikom serdeczne życzenia zdrowia, szczęścia i wszelkiej pomyślności.


Komentarze (0):
Prześlij komentarz
Subskrybuj Komentarze do posta [Atom]
<< Strona główna