Z głębi przeszłości
Listy z głębi przeszłości
Uciekający
czas to złodziej, który kradnie mi mój świat. Boleśnie to czuję, coraz częściej. W żaden sposób nie mogę pozbyć
się bezsilnej złości, otrząsnąć się i pogodzić z bezpowrotną utratą tego, co
stanowiło tak wielką część mojego istnienia. W smutku spostrzegam, że żywa
akcja życia niepostrzeżenie staje się już tylko narracją o życiu. Ale nawet ona,
siłą rzeczy niepełna opowieść, z dnia na dzień, z roku na rok się kurczy
jeszcze gubiąc, gdzieś fakty i zdarzenia kiedyś ważne, a dziś już zamierzchłe,
tracące głębię, koloryt i certyfikat ważności. Niewielkie strzępki tego co było
fruwają sobie bez ładu i składu po mojej pamięci. Wzbogacam te przebłyski wertując
wydobyte ze stosu zależałych papierów listy, zapisane na pożółkłych kartkach wyblakłym
atramentem. Serdeczne listy od ludzi, wtedy
i zawsze mi najbliższych. Cofając się do tamtych dni usiłuję wyobrazić sobie
siebie w hotelu robotniczym, trzymającego w rękach list od matki z datą 24
stycznia 1963 roku.
– „ Drogi synu – pisze moja mamusia. U nas
wszystko w porządku, bez większych zmian. Tylko mrozy trzymają mocno, już od sprzed
Świąt. Szkoły są pozamykane, bo mróz ma 26 stopni i niżej”. - Taka była tamta zima. Stronie
Śląskie, gdzie do pracy rzucił mnie los, tonęło w śniegu, W tamtych latach nikt
nawet nie marzył o wyciągach narciarskich, komu by się więc chciało brnąć w
metrowym śniegu na Czarną Górę, żeby zaznać wątpliwej przyjemności, z być może nawet
udanego szusu. Ze wzruszeniem czytam dziś słowa o moim braciszku Wojtusiu,
który jak pisze mama wszystkim opowiada, że jest do mnie podobny i wciąż
dopytuje, kiedy wreszcie przyjadę. Wśród takich przyziemnych spraw jak sweter
dla mnie, na który trzeba kupić kilogram wełnianej włóczki za 500 złotych
przesyła mi moja mądra i szlachetna mama takie oto pouczenie – „Jeśli masz
możliwości do nauki, to daj z siebie wszystko, bo co zdobędziesz będzie ci się
liczyć w życiu”. - Oj! Nie udało mi się wtedy spełnić życzenia matki. Trzeba
było mi dopiero wrócić do Piotrkowa, gdzie na „Hortensji „ znalazłem pracę
trudną, słabo płatną, ale z możliwością kontynuowania nauki w liceum. Wśród
pożółkłych arkuszy papieru w kratkę, nazywanego wówczas prośbowym, bo służył na
ogół do pisania podań i próśb do władzy, odnajduję też listy od ojca. Z
zapisanych kształtnym pismem zdań przebija się charakter człowieka surowych
obyczajów, prawej osobowości i wielkiego szacunku do pracy. Ojciec był
realistą, praktycznym aż do ból, piszę więc na zakończenie: „ Nadmieniam ci
również, żebyś się odżywiał, spożywał sporo jarzyn i owoców, bo ty jesteś za
szczupły, trzeba żebyś stężał”. To słowa pisane w duchu troski o losy syna osiemnastolatka,
który w własnego wyboru znalazł się nagle kilkaset kilometrów od rodzinnego
domu. To troska podszyta obawą dyktuje ojcu przesłanie tego listu.
-
„ Ciekawi mnie jak ty się gospodarzysz? Jak żyjesz i czy nad sobą czuwasz? –
pisał ojciec. Jak wiesz życie człowieka nie jest łatwe i proste. Szczególnie,
że ty młody człowiek z dala od rodziny, opieki i nadzoru rodzicielskiego możesz
wpaść w jakieś nieszczęście. Dlatego ostrzegam cię, a za przykład stawiam
nieszczęście jakie mnie nawiedziło, a przecież byłem tak ostrożny, nawet do
przesady”. Pisząc te słowa ojciec nawiązuje do wykrycia złodziejskiej szajki w
spółdzielni i zarzutów jakie mu po tym postawiono z powodu rzekomego braku
nadzoru. Przeżył to mocno, ale bardziej ucierpiała mamusia, która ze tą, swoją
nadwrażliwością poważnie podupadła na
zdrowiu. Listy wysyłane pocztą były wtedy jedyną drogą kontaktów międzyludzkich
na odległość, nie licząc rachitycznych i słabo dostępnych telefonów.
Przypominam sobie jak bardzo byłem podłamany rodzinnym nieszczęściem, dopóki z
Woli Krzysztoporskiej nie przyszły z wiosną lepsze wieści o wyłączeniu mojego
taty z tej brudnej sprawy, po tym jak miejscowe społeczeństwo tłumnie
zaprotestowało na lokalnym zebraniu w obronie swego, uczciwego, i szanowanego powszechnie
człowieka.
–
„Proszę cię kochany synu – pisze dalej ojciec – przyjmij te moje skromne uwagi
za dobrą monetę. Bywaj zawsze, na każdym kroku swego życia człowiekiem
poważnym. Bądź dokładnym w pracy, życzliwym dla swych najbliższych i zachowaj
szczególną ostrożność, bo na tym jeszcze nikt nie stracił”. Powaga i rzetelność
- zdaniem mojego taty powinny cechować
szanującego się mężczyznę. Przez powagę mój ojciec rozumiał cały zestaw cech z
odpowiedzialnością za słowo łącznie. Nie rzucaj słów na wiatr, a jeśli już coś
zadeklarujesz, złożysz jakąś obietnicę, to za wszelką cenę musisz się z tego
wywiązać – mówił wiele razy. Tę zasadę ojciec nosił w sobie przez całe życie i
uważał za najważniejszą część posagu
wartości, jaki wyniósł z rodzinnego domu przy ulicy Bujnowskiej w Piotrkowie
Trybunalskim.
Pożółkłe strony sześćdziesiąt lat po
napisaniu wciąż noszą echa dobrych i złych wydarzeń, jakich los w 1963 roku nie poskąpił naszej rodzinie. Zanim jednak ów rok
nastał z końcem poprzedzającego go listopada otrzymałem list od braciszka
Marka. Ten jedenastolatek ambitnie korespondował ze mną też bez udziału rodziców.
-
„U nas wszystko jest jak dawniej” – pisze Marek, ale zaraz dodaje przecząc sam
sobie. – „Kupiliśmy radio i mam kilka płyt. Drużyna zapaśnicza Wolanki weszła
do II ligi, a drużynę piłkarską zasilili: Wicek Banaszczyk, Edek Grzegorz i
Maniek Grzączkowski” .Potem dysponuje „ Gdy przyjedziesz na Święta kup nam
sznur na choinkę” i donosi: „Auto, które kupiłeś Wojtek już zepsuł. Wojtek uczy
się czytać z elementarza i pisać. Napisz kiedy przyjedziesz i staraj się
przyjechać na dobre „– prosi braciszek, a potem dorzuca jeszcze trochę
pretensji:’’ Gdy tylko tatuś od ciebie przyjechał ( z Polanicy Zdrój) nie dostaliśmy od ciebie żadnego listu „–
skarży się.” Na tym kończę. Napisz czy kupisz nam ten sznur na choinkę” –
przypomina rezolutnie.
Ten sznur to fascynujący dzieci zestaw
kolorowych światełek, który dodawał o wiele większej magii Świętom niż dość
niebezpieczne, choinkowe świeczki był także marzeniem mojego rodzeństwa.
Dorosły i samodzielny brat był dla „młodych” nie lata autorytetem, Był kimś,
kto w ich odczuciu powinien obok rodziców także się o nich troszczyć. To część
owych, braterskich więzi żywych, a nie sztucznie
wydumanych i patetycznych. Inna nie mniej ważna to przejmowanie dobrych rodzinnych
wzorów. Ambitny Maruś nie chcąc być gorszym od starszego brata zajął jego miejsce
w zakrystii księdza Brachowskiego.
Dopingowany przez autentycznie pobożną babcię Mariannę zakładał komżę
ministranta nie tylko na niedzielną mszę, Z wielką determinacją wyrywał się z objęć słodkiego snu
codziennie o piątej rano. Poprzez
zmrożone śniegi ten dzielny chłopiec, podobne jak kiedyś ja, brnął obok otulonej wielką chustą babci, na
roraty do lodowato zimnego kościoła. Magnesem była mu duma z wczesnego wstawania i udziału w tym, porannym,
grudniowym nabożeństwie, zachwalanym przez księdza Jana, jako źródło
szczególnej łaski Bożej dla jego uczestników.
Czytając po raz kolejny te słowa rodziców
pisane przecież do mnie i z myślą o mnie chciałbym choć przez chwilę znowu pobyć
tamtym chłopakiem, buntującym się
przeciw pouczeniom i radom, które wprawdzie uważałem za słuszne, ale ów
młodzieńczy bunt i upór nie pozwalały mi się do tego przyznać. Wtedy jednak boleśnie
odczuwałem pretensje mojej mamusi, która nie całkiem bez racji pisała do mnie w
dniu 4 marca 1963 roku.
– „ Drogie dziecko dziękuję ci bardzo za
życzenia, a jednocześnie mam żal do ciebie, że nie raczysz nawet napisać. Już
ci teraz na rodzicach nie zależy. Już ci są niepotrzebni”. Pamięć mi mówi, że
zdarzało mi się czasem nie odpisywać rychło na list rodziców. Jest zawsze pewna
dysproporcja pomiędzy synowskim poczuciem do bliskiego kontaktu z rodzicami, a pełnym troski i
niepokoju oczekiwaniem rodziców na list, od wprawdzie dorosłego, ale jednak wciąż
dziecka. Zdaniem mojej mamy wysłana karta z życzeniami imieninowymi dla niej i dla
ojca nie spełniała wymogu szlachetnej postawy syna wobec kochających go
rodziców. To rozżalenie mojej dobrej, wrażliwej mamy zdołałem pojąć w pełni dopiero wtedy, kiedy z opóźnieniem powiadomiła
mnie o rodzinnym nieszczęściu. Fatalny był dla nas ten rok1963. Jeszcze nie
zabliźniły się rany po traumie mojego taty, a zły los przy pomocy zwykłego przypadku walnął
mnie na oślep. Niestety ani ojcu, ani mnie nie pomogła owa powaga i ostrożność
w postępowaniu z ludźmi, z których ojciec uczynił główne przykazanie dla siebie
i swoich bliskich. Ważne, że zarówno ojcu jak i mnie udało się w owym feralnym
roku wyrwać z sideł zastawionych, na ojca przez jego bezwstydnych i chciwych współpracowników,
a mnie z rąk funkcjonariuszy
komunistycznej bezpieki.
Tych
ludzi bliskich mojemu sercu, moich rodziców, moich braci nie ma już wśród
żywych, a ja każdego dnia bez nich czuję się coraz bardziej okradziony i
skrzywdzony. Dla obcowania z nimi miotam się bezradnie po przeszłości. Wertuję
pożółkłe listy. Nie znajduję jednak nigdzie choćby odrobiny takiej siły
sprawczej, która by mogła przywrócić mi tę utraconą, a niezwykle ważną, może
nawet zasadniczą część mojego istnienia.
.



Komentarze (0):
Prześlij komentarz
Subskrybuj Komentarze do posta [Atom]
<< Strona główna